TOTALNE SHOW



Na pewno wielu z was (albo i wszyscy) było chociaż raz w życiu na jakimś koncercie. Muzycy, instrumenty, nagłośnienie, czasem ktoś doda trochę tańca i wizualizacji. Może nawet zmieni strój. Z grubsza – to tyle. Show Rogera Watersa „The Wall Live”, który mieliśmy okazję widzieć niedawno na Stadionie Narodowym w Warszawie to zupełnie inna bajka – to nie był koncert, to był po prostu spektakl. 

Niczym u Hitchcocka zaczęło się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie wciąż rosło. Oczywiście większość fanów Pink Floyd spodziewała się rozbijającego się w pierwszych minutach o mur samolotu, ale jego pojawienie się wraz z fontanną fajerwerków i tak było niesamowicie emocjonujące. W tej chwili wszyscy już wiedzieli, że mamy do czynienia z czymś niebanalnym – zresztą – czego innego można się spodziewać po byłym muzyku tej legendarnej grupy? 


Efektom specjalnym nie było końca. Na ustawianej przed sceną ścianie co chwila pokazywały się nowe wizualizacje. Na szczególne brawa zasługują przekazy na żywo ze sceny w zaskakującej jakości, poddane graficznym przeróbkom oraz wkomponowane w tło, jakim były inne wizualizacje. Poza znanymi wszystkim animacjami z filmu „The Wall” mogliśmy zobaczyć również nowości, które pokazywały, że album wciąż jest aktualny. Było więc dużo odwołań do wojny (między innymi poruszające zdjęcia poległych nadesłane Watersowi przez fanów), krytyka kapitalizmu oraz konsumpcjonizmu, władzy oraz wszystkiego innego co, jak się zdaje, artystom wypada krytykować. Ciekawe było również zaprezentowanie archiwalnego nagrania z lat osiemdziesiątych, na którym Roger Waters wykonuje utwór „Mother”, podczas kiedy on sam grał go na żywo. Można było się poczuć jak w wehikule czasu. Nie należy zapominać o tym, że mur cały czas rósł, stopniowo zasłaniając muzyków, aż w końcu grali zza niego. Było też trochę przebieranek (w charakterystyczny nazistowsko wyglądający płaszcz), tańczenia, itp. Nie zabrakło też wielkiej latającej świni, zawieszonego na murze mieszkania, no i oczywiście spektakularnego upadku muru na koniec show.

W każdy spektakl Roger Waters wplata lokalne akcenty. Polacy również nie mogą czuć się zawiedzeni. Na ścianie pojawiło się kilka napisów po polsku (między innymi „Dziękuję” czy też „Nie, niech spieprzają!” jako odpowiedź na pytanie „Should I trust the goverment?” w piosence „Mother”, a także zawołanie do wszystkich paranoików na stadionie tuż przed „Run Like Hell”), a w naszym ojczystym języku próbował również mówić sam artysta. Z niemałymi trudnościami zadedykował utwór polskim bohaterom poległym za prawdę i sprawiedliwość oraz wszystkim ofiarom terroryzmu na świecie, jak również pochwalił się znajomością słów takich jak „cześć” czy „dziękuję”. Mało który artysta wychodzi poza te dwa słowa na koncertach w naszym kraju – Roger Waters sklecił kilka pełnych zdań. Brawo! Kolejny polski akcent to oczywiście chór dzieci z Rudzienic, które towarzyszyły artystom podczas „Another Brick In The Wall, Pt. 2”. 

Muzycznie niestety było różnie – wyraźnie widać, że Waters jest już starszym panem, który nie zawsze daje radę wokalnie. Ale jak na swój wiek i tak wykazał się nie lada umiejętnościami, zwłaszcza podczas podzielonego na głosy „The Trial”. Instrumenty były mocne, wszystko z grubsza brzmiało tak, jak na Floydów przystało. Było zarówno energicznie, czasem nawet groźnie, jak również wzruszająco. Emocje mieszały się ze sobą i tworzyły razem cudowną mieszankę, którą widzom zaserwować mógł tylko ktoś taki jak Roger Waters. 

Na koncert ten szłam z dużymi wątpliwościami. Czy to już przypadkiem dawno nie to samo, co starzy, dobrzy Pink Floyd? Czy nie wyjdę zawiedziona jakością muzyki, czy nie będę zła na to, w jaki sposób Roger Waters przedstawia teraz „The Wall”? Na szczęście żadne z tych obaw się nie sprawdziły. Również to jakoby show Watersa było odcinaniem kuponów od sławy – artysta pokazuje, że „The Wall” to dzieło ponadczasowe – problemy odgradzającego  się od świata, wymęczonego psychicznie głównego bohatera mogą dotknąć każdego z nas, a zło rodzące się na drugiej części albumu nadal może gdzieś czyhać (ale można je pokonać – jak symbolicznie dokonali tego widzowie rozszarpując lądującą czarną świnię). To było totalne show, które zapamiętam na pewno do końca życia. Legendarny album przedstawiony w iście epickim stylu. Chociaż troszeczkę szkoda, że nie jest prezentowany przez cały zespół…

autor: Martyna Nowosielska

 

.

Pod Paski

Littera nocet

Zobacz nasze autorskie cykle

Młode Sztuki

Jeden i Pół

Park Sztywnych

Park Sztywnych

.

Na Żywca

loża konesera